sobota, 1 września 2012

Chińskie fabryki medali - czyli jak Państwo Środka szkoli przyszłych mistrzów olimpijskich

Kolejka młodych gimnastyków, czekająca na swoje
ćwiczenia
Są jak żołnierze na wojskowym poligonie. Z tą tylko różnicą, że mają zaledwie po kilka lat i zamiast z bronią, ćwiczą ze sportowymi przyrządami. Wielokrotnie bici i poniżani, tuż po zakończeniu Igrzysk, szykują się jeszcze bardziej intensywnie do kolejnych. Na kolejną wojnę, do kolejnych Igrzysk. Młodzi chińscy sportowcy w rozsianych po całym kraju ośrodkach treningowych zmuszani są do niesamowitego wysiłku. Ku chwale ojczyzny i panującego reżimu.


Podobnie jak przed czterema laty w Pekinie, tak i teraz w Londynie chińscy zawodnicy zadziwili świat osiąganymi rezultatami. Patrząc na niektóre wyczyny sportowców z Państwa Środka, wydaje się, że nie są one możliwe bez zabronionego wspomagania. Chińscy zawodnicy i działacze są jednak oburzeni takimi insynuacjami. Shiwen Ye, która w pływaniu zdobyła dwa złote medale (a w końcówce wyścigu na 400 m stylem zmiennym płynęła nawet szybciej od najlepszego na tym dystansie mężczyzny – Ryana Lochte) stanowczo zaprzeczyła wszelkim podejrzeniom, twierdząc, że jej sukcesy to jedynie efekt "ciężkiej pracy i szkolenia". O tym, że użyte sformułowanie jest najbardziej dyplomatycznym z możliwych, już nie wspomniała…

Ćwiczenia rozciągające są stałym elementem
treningowym gimnastyki sportowej
Ye została zauważona w przedszkolu jako sześciolatka i spędziła ostatnie dziesięć lat życia na wyczerpującym treningu, który czterokrotny mistrz olimpijski Brytyjczyk Matthew Pinsent określa wprost jako "znęcanie się nad dziećmi". W 2005 roku Pinsent wizytował Shi Cha Hai, jedną z najbardziej elitarnych szkół sportowych Pekinu i bez najmniejszego trudu znalazł dowody na bicie przyszłych mistrzów, co zresztą… potwierdził mu w rozmowie sam wicedyrektor szkoły. – Stare chińskie przysłowie głosi, że "bez bicia nie ma sukcesu" – powiedział z rozbrajającą szczerością urzędnik. – To było bardzo niepokojące doświadczenie – wspomina Pinsent. – Oczywiście zdaję sobie sprawę, że w niektórych dyscyplinach ciężkie, wręcz bolesne, ćwiczenia trzeba zacząć w bardzo młodym wieku, ale i tak byłem naprawdę zszokowany tym, co zobaczyłem. Wystarczył mi jeden dzień, aby nie mieć wątpliwości, że szkolni opiekunowie znęcają się nad swoimi małymi podopiecznymi. Kiedy zauważyłem jednego chłopca ze znakami na plecach, powiedział mi, że został pobity. Jego koledzy i koleżanki opowiadali podobne historie. Szczególnie wstrząsający był widok zapłakanej siedmioletniej dziewczynki, która była zmuszana do długotrwałego stania na rękach.

Tamtejszych przygotowań nie da się porównać z żadnymi innymi na świecie. Przy tej ilości szkolonych zawodników, możliwość wyboru reprezentacji jest wręcz niesamowita. W przypadku jakichkolwiek kłopotów, jeden talent jest natychmiast zastępowany innym. Młody zawodnik albo czyni ciągłe postępy, albo wypada z obiegu – opowiada z kolei Steve Roush, były dyrektor działu analiz osiągnięć sportowych Komitetu Olimpijskiego USA, który w Chinach gościł ponad 20 razy. Lian Peng z tabloidu Global Times, również przyznaje, że państwowe szkolenie młodych sportowców jest "nienaturalne" i wyrządza "ogromne szkody w dziecięcym ciele". Wszystko odbywa się jednak w majestacie prawa, a nawet z odgórnym błogosławieństwem. Rygorystyczne, często nawet brutalne, traktowanie w "fabrykach medali" jest zaplanowane, zorganizowane i finansowane przez przedstawicieli reżimu za Wielkim Murem.

Guoqi Xu, profesor historii z Hong Kongu i autor książki o chińskim olimpizmie, podkreśla, że obecny system wywodzi się ze starej tradycji "zdobywania sławy dla narodu". – Biorąc pod uwagę ścisły związek między sportem i narodową dumą, dla Chińczyków był to naturalny krok, aby zmobilizować wszystkie swoje krajowe siły do zdobywania medali – podkreśla Xu. Szkolenie – z uwzględnieniem wszystkich kontrowersyjnych metod – rozpoczyna się już nawet w wieku 5 lat. "Wybrańcy" o jakichkolwiek namiastkach dzieciństwa mogą od razu zapomnieć. W najlepszym razie kilka godzin dziennie w ich grafiku zajmuje edukacja, a całą resztę wypełniają zajęcia sportowe, gdzie nie można sobie pozwolić nawet na chwilę słabości. Podczas gdy dla rówieśników z całego świata "gry i zabawy" ruchowe to frajda, dla małych Chińczyków jest to bolesny obowiązek. – Panujący system niemal całkowicie zabija w nich radość z uprawiania sportu – nie kryje Xu.

O skali zjawiska najlepiej świadczą liczby. Na terenie całych Chin istnieje obecnie ponad trzy tysiące sportowych szkół, w których trenuje około 400 tysięcy sportowców. Najlepsi z nich (ok. 46 tysięcy zawodników) trafiają do elitarnych centrów sportowych, takich jak wspomniane już pekińskie Shi Cha Hai. Spośród tego grona wyłaniana jest później kadra olimpijska (w Atenach liczyła 407 osób, w Pekinie – 639, w Londynie – 384).

Trener kontroluje swoich zawodników podczas
wykonywania "brzuszków"
W Państwie Środka cieszyli się z kolejnych sukcesów nad Tamizą, ale nikt nie zapomina, że już za cztery lata odbędą się kolejne igrzyska, na których chińska dominacja ma być jeszcze bardziej widoczna. Celem jest pokonanie USA w końcowej klasyfikacji medalowej. Wytężona praca w "fabrykach" trwa w najlepsze. Na krew, pot, łzy i ból setek tysięcy małych dzieci nikt nie zwraca uwagi. Kto zaprzątałby sobie głowę takimi drobiazgami, gdy jedyną wartością jest mocarstwowa pozycja Chińskiej Republiki Ludowej? W obowiązującym systemie nie ma miejsca na sentymenty dla dawnych mistrzów. Liczą się tylko zdrowi, rokujący nadzieje na kolejne triumfy. Dotkliwie przekonał się o tym choćby Shang Zhang, który na Uniwersjadzie wywalczył dla Chin "złoto" w gimnastyce i był jednym z kandydatów do medali na "prawdziwych" igrzyskach. Plany podboju sportowego świata pokrzyżowała mu jednak kontuzja, która zmusiła go do zakończenia kariery. Młody zawodnik starał się znaleźć "normalne" zatrudnienie, ale każdy z jego potencjalnych pracodawców odrzucał kandydaturę ze względu na brak doświadczenia i odpowiedniego przygotowania teoretycznego. Niedoszła gwiazda olimpijskich aren zamiast na podium wylądowała więc w… więzieniu za drobne kradzieże. A dzisiaj jest bezdomna i raczej bez perspektyw na poprawę swojego losu. Atmosferę wielkiego sportowego święta poznaje jedynie z telewizora w dworcowej poczekalni lub z okładki gazety w parkowej budce. Ilu jest takich jak on? Możemy się jedynie domyślać, słysząc narzekania chińskich sportowców-emerytów, że rząd w Pekinie zupełnie nie interesuje się (nie)dawnymi gwiazdami, które masowo zasilają szeregi bezrobotnych. Według "China Sports Daily", aż 80 proc. byłych sportowców w Chinach dotyka bezrobocie, bieda, lub cierpią oni na problemy zdrowotne spowodowane zbyt intensywnymi treningami.

Nieliczni szczęśliwcy dostają możliwość szkolenia swoich następców. Ale wbrew pozorom, nie każdy jest zainteresowany funkcją trenera młodzieży. – Nie nadaję się do tego. Jestem zbyt spokojna i mam za miękkie serce. A jako opiekun grupy trzeba być surowym i bezlitosnym dla dzieci. Po tym, co przeszłam jako zawodniczka, pragnę wreszcie wieść spokojne, normalne życie – tłumaczyła skocznini do wody Jingjing Guo, czterokrotna mistrzyni olimpijska i 10-krotna mistrzyni świata, która w ubiegłym roku jako 29-latka ogłosiła zakończenie sportowej kariery. Jej dorobek może robić wrażenie, ale cena za te osiągnięcia również jest bardzo wysoka. Guo cierpi bowiem na poważną wadę wzroku. Jak sama przyznaje, na zawodach ledwo była w stanie dostrzec z ziemi trampolinę, z której skakała do wody. Przyczyną dysfunkcji jest oczywiście ekstremalnie ciężki trening od najmłodszych lat – zaczęła startować zanim jej siatkówki były w pełni rozwinięte.

Mordercze treningi w Chinach doprowadzają dzieci
do płaczu
Szczegóły szkolenia pozostają tajemnicą poszczególnych ośrodków, ale co jakiś czas do opinii publicznej przedostają się informacje o tym, jak wygląda rzeczywistość za murami centrów treningowych. Zastraszanie, przemoc fizyczna, rygorystyczna dieta, a nawet medyczna ingerencja w rozwijający się dopiero organizm (np. za pomocą hormonu wzrostu) – tak wygląda codzienność w Shi Cha Hai i innych tego typu placówkach. Każda z nich jest przyozdobiona dużymi chińskimi flagami, aby przypadkiem żadne dziecko nie zapomniało, komu zawdzięcza "szansę" zaistnienia w sportowym świecie. A słowa takie jak "złoto", "pierwszy", "zwycięstwo" są odmieniane przez wszystkie przypadki podczas kolejnych treningowych sesji. – W Chinach sport wyczynowy jest traktowany jako wojna bez strzelaniny – tak obrazowo filozofię panującą we własnym kraju opisuje Hong Fan, były pływak. Co ciekawe, w parze z wykorzystaniem nowoczesnych technologii idą też… tradycyjne chińskie specyfiki. Pływakom podaje się m.in. miksturę zawierającą żeń-szeń i poroże jelenia, a biegaczom – eliksir ze świeżej krwi żółwia.

Kandydaci na mistrzów każdego dnia przechodzą nie tylko serię morderczych ćwiczeń fizycznych, ale także trening mentalny, lub – jak kto woli – tzw. pranie mózgu. Wmawia im się kult państwa, przy którym wszystkie inne rzeczy schodzą na dalszy plan. Wystarczy sobie przypomnieć, co działo się dwa i pół roku temu podczas zimowych igrzysk w Vancouver, kiedy 18-letnia Yang Zhou po zdobyciu złotego medalu w short tracku najpierw śmiała podziękować rodzicom, a nie "swoim" Chinom. W gabinetach oficjeli rozpętała się burza, a Zaiqing Yu, zastępca dyrektora Krajowego Biura Sportu, podał w wątpliwość patriotyzm zawodniczki. – To dobrze podziękować mamie i tacie, ale przede wszystkim należy podziękować krajowi – oznajmił stanowczo.

Chłopiec po wielu latach rozciągania jest już tak gibki,
że nie czuje większego bólu przy rozciąganiu
Ruolin Chen, która w Londynie zdobyła dwa złote medale w skokach z wieży, przed igrzyskami w Pekinie jako 15-latka ważyła tyle, ile przewidują normy dla… dziewięciolatki. Już na rok przed zawodami jej trener zakazał jej spożywania obiadów, aby była jak najbardziej smukła i robiła jak najmniejszy plusk, wpadając do wody. Wysiłek został nagrodzony dwoma złotymi krążkami, ale jego skutki w przyszłości mogą okazać się opłakane. Przykładów barbarzyńskiego traktowania można mnożyć w nieskończoność. Mistrzyni olimpijska z Pekinu w podnoszeniu ciężarów Lei Cao była tak odcięta od świata zewnętrznego podczas przygotowań, że nikt nawet nie powiedział jej, że jej matka umiera. O odejściu rodzicielki zawodniczka dowiedziała się… dwa miesiące po pogrzebie. W 2007 roku specjalizująca się w maratonie Dongmei Ai wywalczyła odszkodowanie od byłego trenera, który regularnie bił ją i zatrzymywał jej zarobki. Inny wstrząsający incydent miał miejsce dwa lata temu. Jeden z młodych piłkarzy został kopnięty przez trenera tylko dlatego, że ośmielił się zapytać, o której godzinie wyznaczono zajęcia następnego dnia. Po otrzymaniu ciosu zawodnik upadł i zmarł wskutek uderzenia głową o podłoże. Tym razem skandalu nie udało się zatuszować i krewki szkoleniowiec trafił do więzienia za nieumyślne spowodowanie śmierci, a działacze robili, co mogli, przekonując, że w ich klubie nie stosuje się przemocy wobec sportowców.

Nic zatem dziwnego, że Human Rights Watch, pozarządowa organizacja zajmująca się ochroną praw człowieka, coraz głośniej stara się informować o tym, co dzieje się za murami chińskich ośrodków treningowych. – Groźba wyrządzenia trwałych szkód fizycznych, emocjonalnych i psychologicznych jest tym poważniejsza, że nie istnieją podstawowe mechanizmy ochrony dzieci – przyznaje Phelim Kine, zastępca dyrektora azjatyckiego oddziału organizacji. – Będąc w szkole sportowej w Pekinie, praktycznie nie mieliśmy czasu na żadne przyjemności typu słuchanie muzyki czy oglądanie telewizji – relacjonuje Mingxia Fu, czterokrotna mistrzyni olimpijska w skokach do wody, która po zakończeniu kariery zdecydowała się zamieszkać w Hong Kongu. – Rodziców widziałam tylko raz w roku, nie mogłam się z nimi spotykać nawet, kiedy przyjeżdżali oglądać mnie na zawodach – mówi z żalem.

Chińskie władze łożą miliony na przygotowanie przyszłych czempionów, ale także na ich wynajdywanie i selekcję. Rzesze odpowiednio przeszkolonych trenerów oraz instruktorów nieustannie przemierzają kraj w poszukiwaniu talentów. Trafienie do jednego z ośrodków treningowych oznacza dla kilkuletniego dziecka długotrwałą rozłąkę z najbliższymi. Ale rodzicom, zwłaszcza tym gorzej sytuowanym, takie rozwiązanie bardzo często pasuje – ich pociechy dostają przecież na koszt państwa zakwaterowanie, wyżywienie i podstawowe wykształcenie. Los dziecka w dużej mierze zależy od orzeczenia lekarskiego. Na podstawie badań gęstości kości, symulacji wzrostu, refleksu, elastyczności, rozpiętości ramion oraz innych kryteriów następuje skierowanie młodego zawodnika do odpowiedniej placówki. Dzieci wykazujące wyjątkową elastyczność i równowagę są wysyłane do gimnastyki i skoków do wody. Wysokie deleguje się do siatkówki i koszykówki. Mające dobry refleks, umieszczane są w ośrodkach tenisa stołowego. Dzieci z długimi ramionami są odsyłane do pływania lub rzucania oszczepem. Ci, którzy mają natomiast krótkie ramiona, lądują w szkołach dla ciężarowców.

Młode gimnastyczki pracują na sali, by w przyszłości
reprezentować swój kraj na Igrzyskach
Kiedy byłam w pierwszej klasie, skauci przybyli do naszej szkoły na polowanie na przyszłych mistrzów. Chodziło o nurkowanie. Nieważne, że nie potrafiłam pływać i nie chciałam być sportowcem. Powiedziano mi, że mam właściwą budowę ciała i zostałam wybrana na szkolenie w szkole sportowej, aby służyć mojemu krajowi – wspomina Ching Ching Ni, dziennikarka "Los Angeles Times". Trafiając do wyspecjalizowanych akademii, niektóre z dzieci nawet nie wiedzą o istnieniu danej dyscypliny. – Nigdy nie słyszałam o piłce nożnej, dopóki na lekcje w mojej szkole nie przyszły osoby odpowiedzialne za dokonanie kolejnego naboru. Nauczyciel wskazał na mnie, bo byłam najszybsza w klasie – relacjonuje Huana Liu, która z dalekiej chińskiej prowincji trafiła do piłkarskiej reprezentacji kraju. Yun Chen, 14-letnia córka sprzedawcy warzyw w prowincji Shandong, nigdy słyszała z kolei o podnoszeniu ciężarów. Wystarczyły jednak odpowiednie wyniki pomiarów szerokości barków, długości uda i obwodu pasa, aby zasiliła sportową szkołę w Weifang. – Chcę zostać gwiazdą tej dyscypliny, chcę dać dumę chińskiemu narodowi – zapowiedziała nastolatka dziennikarzom magazynu "Time".

Pozostaje pytanie, jak na zaistniałą sytuację zareagują władze dotychczasowych sportowych potentatów. W Stanach Zjednoczonych, Rosji i krajach Europy Zachodniej kibice zaczynają być już znużeni, często zupełnie anonimowymi, medalistami "made in China". Rywalizacja o dalsze miejsca to także mocny cios wymierzony w potężną machinę marketingową. Którą drogą pójdą dominujące nacje? Czy nasilą protesty dotyczące nieludzkiego traktowania młodych Chińczyków? A może… same zaczną kopiować złotodajny system?

źródło: Onet.pl